29 sierpnia 2007

Fajnie mieć rację

Lubię mieć rację: nie używam od jakiegoś czasu GG z powodów głównie politycznych. I mimo oświadczenia zarządu spółki o jej apolityczności oraz faktu, że pan Foltyn już tam nie pracuje to i tak GG używał nie będę. Nie lubię monopolu - odzwyczajam się i jak na razie żyje mi się z tym bardzo dobrze. Moim kolegom i koleżankom w pracy może mniej, bo muszą napisać do mnie maila, zadzwonić lub (o zgrozo!) podejść, ale jakoś się będę trzymał i używał tylko Skype (mimo strasznej wpadki, jaką mieli 16-go). W międzyczasie polecam lekturę tekstu Kuby Tatarkiewicza – na ten sam temat i w podobnej wymowie.

17 sierpnia 2007

Polska górą na Imagine Cup 2007

Jak pisze Daniel Biesiada z Microsoft, po prostu "kopiemy tyłki" na ImagineCup 2007 w Korei – Polska górą. I chociaż InPUT (drużyna, którą pomagałem wybrać) nie wygrała (dostała za to prestiżowe wyróżnienie) to i tak radość wielka. Oficjalna informacja prasowa jest tutaj.

Wodą po Wrocławiu – część pierwsza

Wrocław bywa nazywany Wenecją północy, ma 5 rzek i ponad 200 mostów - to naprawdę rozbudowany węzeł wodny. Niestety tyle wody, mostów, kanałów, kładek i nabrzeży się po prostu moim zdaniem marnuje. Ruch na wodzie jest praktycznie śladowy. Kilka stateczków wycieczkowych i otwarta ostatnio (na szczęście) wypożyczalnia łódek i kajaków w Zatoce Gondoli. Przydałaby się choćby jedna sensowna marina oraz zachęta dla posiadaczy wszelkich sprzętów pływających do używania ich w centrum miasta. Przydałyby się niższe nabrzeża (jak w Gdańsku nad Motławą), knajpki, cumujące statki wikingów lub inne atrakcje spotykane tak często w jakimkolwiek mieście nadmorskim. U nas mogłoby być tak samo. Coś się zmienia, owszem, powstają i działają fundacje i stowarzyszenia miłośników żeglugi śródlądowej, czy innych sportów wodnych, ale wszystko odbywa się wg mnie nadal za wolno. Powinno być więcej takich miejsc, jak Zatoka Gondoli.

Jak widać ja w każdym razie ostatnio jakoś też się tą tematyką zainteresowałem. Ten wpis to jest mini fotorelacja z mojej pierwszej (mam nadzieję, że będzie ich więcej) wycieczki wodą po Wrocławiu. Nie znalazłem odpowiedniego portu w centrum (mimo użycia Zumi, he he), więc wyruszyliśmy z żoną z harcerskiej przystani Rancho przy ulicy Na Grobli na Niskich Łąkach (przy okazji: dzięki za pozwolenie). Tam też można wypożyczać kajaki (8 zł za godzinę)! Polecamy! A więc przygotowania, wodowanie sprzętu i popłynęliśmy do centrum:


Niestety dalej niż most Piaskowy i most Tumski pływać nie można – są znaki zakazu. Szkoda, bo rejs wokół Wyspy Słodowej byłby ciekawym przeżyciem. Może ktoś wie, dlaczego dalej nie można? Przecież tam są śluzy i technicznie przepłynąć się da. Organizowane są też spływy dookoła Wrocławia. Musze się dowiedzieć, o co chodzi.

Przy okazji znalazłem kolejnego krasnala wrocławskiego. Tuż nad wodą, przy moście Piaskowym - to bardzo fajne miejsce na krasnala. Mam nadzieję, że wszyscy Wrocławiacy widzieli ich domek i figurki porozrzucane po całym mieście. Osobiście tego piorącego natomiast nigdy wcześniej nie widziałem, choć jak wyczytałem dziś jest on jednym z pierwszych i nazywa się "Pracz odrzański". Niby można go wypatrzeć z mostu Piaskowego (siedzi na dole, przy nabrzeżu Bulwaru Piotra Włostowica i pierze), ale tak naprawdę fajne widać go dopiero z wody:




Inne zdjęcia poniżej:


Muzeum Narodowe



Ostrów Tumski


Przystań przy Politechnice



Potem było jeszcze kilka kółek po centrum, wyprawa do Wyspy Opatowickiej i śluzy (niestety była już zamknięta) …


…i zrobił się wieczór. Następnym razem pokonujemy śluzę i płyniemy na Bajkał.

16 sierpnia 2007

iPhone, gPhone i bkPhone

Wszyscy (łącznie ze mną) podniecają się ostatnio telefonami. Apple iPhone wprowadzony do sprzedaży na początku wakacji wzbudził już wiele emocji. Są opinie na plus, są na minus. Mówi się już nawet o wersji 2.0 iPhone. Miałem przyjemność pobawić się Apple iPhone (choć nie kupiłem, nie, nie) i muszę przyznać, że wygląda i działa on znakomicie. Intuicyjność tego nowatorskiego interfejsu użytkownika jest naprawdę czymś wyjątkowym. To trzeba zobaczyć i dotknąć, aby się przekonać. Składa się na to wiele drobiazgów: od ślicznych ikon, po doskonałą animację list. Rozwiązanie przeglądarki internetowej, gdzie powiększanie i przemieszczanie się po stronie za pomocą gestów dwoma palcami odbywa się tak płynnie i łatwo, jest czymś naprawdę innym od znanych nam przeglądarek działających dotychczas na różnych – nawet bardzo zaawansowanych komórkach, czy smartfonach. To, że Apple iPhone nie ma MMSów czy też telefonii 3G jest pewnie problemem i dla mnie też. Są więc braki i wady, ale ogólnie zdobył on moje uznanie (choć wiele jest do zrobienia, choćby polskie literki w przeglądarce – patrz zdjęcie). Jest to świetny, innowacyjny kierunek – mam tylko nadzieję, że patenty zgłoszone przez Apple nie zablokują rozwoju tej gałęzi branży w taką właśnie stronę: prostych w użyciu przenośnych terminali Internetu – oczywiście z funkcją telefonu. Ktoś więc spyta, czemu nie kupiłem? Ano głównie dlatego, że trzeba poczekać na wersję europejską – ten kupiony w USA działa tylko z ichnia firmą telefoniczną. Niby ktoś wymyślił jakieś obejście tego swoistego SIM locka , ale tylko o tym słyszałem. Poza tym cena, cena, cena. Nie jest to gadżet tani, a skoro ma działać tylko ociupinkę, to sobie darowałem. Poczekam, aż się pojawią w Polsce (tymczasem kupiłem sobie do domu iPhone firmy Cisco – też fajna rzecz).

Od jakiegoś czasu pojawiają się też doniesienia o telefonie firmy Google, czyli gPhone. Dziennik opublikował nawet ostatnio ciekawy artykuł o tym domniemanym produkcie (bardziej chyba produkcie sieciowym niż telefonie w dosłownym znaczeniu tego słowa). A skoro już popularne gazety piszą o gadżetach, to znaczy, że gadżety trafią niedługo pod strzechy, prawda? Szykuje się więc walka gigantów?

Ja bym chciał jednak wspomnieć jednak o innym produkcie - bkPhone, czyli o telefonie wymyślonym przeze mnie. To tylko taki pomysł, ale do realizacji niewiele producentom brakuje. Otóż chodzi o dwie sprawy: jeden, standardowy hardware w różnych obudowach i software do wyboru oraz wspólny model danych.

Chodzi mi o to, aby każdy mógł sobie telefon "skonstruować" do woli. Ile razy już nacinałem się na tym: jest fajny telefon, który dobrze leży w dłoni, ma dobrze rozwiązaną klapkę, mieści się w kieszeni i generalnie pasuje mi wyglądem … ale nie ma tej lub innej ważnej funkcji. Na przykład WiFi, albo synchronizacji przez ActiveSync. Czy producenci nie mogliby (obniżając koszty produkcji przez masowość) robić zawsze takiego samego, jednego i wspólnego dla wszystkich telefonów hardwareu (albo przynajmniej takiego, z identyczną specyfikacją zewnętrzną), który zawsze miałby radio, WiFi, bluetooth, email, kamerę 2 Mpix UMTS. Wszystko co się tylko da w jednym układzie scalonym, chipsecie, czy innym elektronicznym pudełeczku. Jego produkcja byłaby tania przez efekt skali. Obudowa, kształt zewnętrzny, wygoda użycia byłyby zaś tym, co wyróżnia jeden model telefonu od drugiego.

Funkcje zamawiałbym wedle życzenia. Wybierałbym więc taki telefon, który mi się podoba - nie zwracając uwagi na funkcje. Jeśli chciałbym elegancki telefon marki Prada, ale z UMTS-em i przeglądarką internetową Opera, radiem i GPS-em nie ma sprawy. Zamawiam takie, a nie inne usługi w moim abonamencie lub opłacie jednorazowej przy zakupie, a telefon włączałby te ze swoich funkcji, za które płacę. Jeśli nie chcę nagrywania video, to go nie mam, jeśli nie chcę radia, to nie mam. Jeśli chcę WiFi to zawsze mogę go mieć. W każdym telefonie. Nawet najprościej wyglądającym. Dalej przykładowo wybieram sobie sposób synchronizacji z komputerem oraz pojemność i rodzaj książki adresowej (czy jest ona uproszczona, czy pełna ze szczegółami, adresem i zdjęciem). Dalej - jeśli chcę prosty w wyglądzie model Motorola F3, ale z radiem, bardzo rozbudowaną książką telefoniczna, UMTS-em i świetnym programem pocztowym, to zamawiam taki aparat, a potem aktywuję w nim wszystkie te usługi, funkcje, czy możliwości, które potrzebuję. Płacę za to, co chcę. A ponieważ sporo osób będzie gotowe za to zapłacić, ceny produkcji samego sprzętu będą się zwracać. W środku jest bowiem chipset, który potrafi robić wszystko co trzeba, np. WiFi, GPS, UMTS. Jedynie za aktywowanie każdej funkcjonalności trzeba zapłacić. Płacę więc odpowiednią cenę i już. Producentom sprzętu się to opłacać, bo mają prostszy proces - wszystkie swoje aparaty mogą oprzeć na takim samym wnętrzu, a jedynie zmieniać kolory i fakturę obudowy, klawiatury, układ klapki, czy kształt aparatu. Wreszcie będzie można cieszyć się pełną wolnością wyboru.

Dalej oczywiście chciałbym, aby model danych był taki sam, więc przenoszenie powiedzmy pełnej książki adresowej, zdjęć, wiadomości, ustawień poczty itp. między telefonami byłoby proste jak drut. Teraz każdy z aparatów ma to zorganizowane inaczej. Jedynie modele z Windows Mobile mają zawsze wewnętrznego, przenośnego Outlooka – a co za tym idzie dane są przechowywane w ten sam sposób. Ale to nie wszystkie i dodatkowo jest to synchronizowane z komputera. Gdyby jeszcze były przenośne na karcie SIM (nawiasem mówiąc w dzisiejszych czasach karta SIM to już bardzo staroświeckie rozwiązanie) tak, jak numer telefonu i PIN… ehh… Chcąc wziąć do miasta dużo mniejszy telefon wystarczyłoby przełożyć kartę SIM i przekładałbym też wszystko – nie tylko sam numer telefonu, ale też pełną książkę adresową, SMS-y, maile, konfigurację poczty itp. Rano, do pracy brałbym inny aparat – z większą klawiaturą, z większym ekranem. Czyż nie byłoby to wygodne? Poza tym mógłbym mieć więcej telefonów na różne okazje, więc napędzałbym sprzedaż producentom –a o to im właśnie chodzi. Wyobrażam już sobie kobiety mające kilkanaście aparatów pod kolor i fakturę torebki, sukienki, butów, auta i czego tam jeszcze. Czemu można mieć kilka różnych zegarków na różne okazje, a tak trudno mieć kilka pełnowartościowych telefonów? Jak już ktoś zrobi bkPhone to będzie wreszcie można.

7 sierpnia 2007

Zumi – port we Wrocławiu

Wiem, wiem - jestem sadystą. Wyżywam się na programistach tworzących ZUMI. Ale jak można coś takiego tak intensywnie reklamować? Czy naprawdę nikt w Onecie nie ma czasu, żeby zobaczyć, że ten produkt w obecnej chwili do niczego się nie nadaje? Jeszcze nie udało mi się uzyskać zadowalających wyników wyszukiwania. Zawsze niekompletne, z kosmosu, albo po prostu błędne.

Kolejny przykład dzisiaj. Chciałem znaleźć, gdzie we Wrocławiu są jakieś porty. Wiem, że jest Port Miejski na północy, jest jeden niedaleko Placu Społecznego (można tam kupić np. piach rzeczny na budowę), jest kilka przystani jachtowych. Chciałbym to wszystko zobaczyć na mapie Wrocławia. Po to właśnie jest Zumi, prawda?

Wpisuję więc "port". Wyniki mojego zapytania? Zobaczcie sami:

  • Avis Bydgoszcz-Port Lotniczy, Wrocław, Piłsudskiego 49/57,
  • Skład Opału Port Miejski, Wrocław, Kleczkowska 52,
  • Zpas-Porta, Wrocław, Michalczyka 5,
  • Biuro Projektowe Porta, Wrocław, Wybrzeże Korzeniowskiego 2/2,
  • Wizażysta Stylista Charakteryzator. Aneta Eliaszczuk, Wrocław, Gajowa 70/8,
  • Polmax Sp. z o.o., Wrocław, al. Karkonoska 59,
  • WRO-LOT Usługi Lotniskowe Sp. z o.o., Wrocław, Skarżyńskiego 36,
  • Trans-Port. Zygmunt Sieńko, Wrocław, Jerzmanowska 19,

No dobra, powiecie, Port Miejski jest i nawet coś w okolicach portu lotniczego (choć nie sam port lotniczy; nie tego nie ma, gdzie tam…), ale po jakiego grzyba pani Aneta? OK. Pani Aneta wpisała w swoim profilu "port folio". Czy nikt tego nie sprawdza? Jak wpiszę w swoim profilu "Onet", to będzie moje mieszkanie pokazywało jako siedzibę portalu? Bez przesady. A skąd na wykazie "Zpas-Porta" (robią pulpity dyspozytorskie i okablowanie strukturalne)?

Krótko: że-na-da.


2 sierpnia 2007

Google Earth a grafika 3D

Pamiętacie te czasy, gdy te lepsze komputery PC były wyposażone w karty graficzne Hercules (monochromatyczny obraz 720 na 350 punktów), a o karcie SVGA (265 kolorów w rozdzielności 800 na 600) i monitorze kolorowym marzyło się licząc grosiki w kieszeniach wytartych spodni? Mam nawet chyba jeszcze w jakimś pudle starą jak świat kartę CGA (grafika 320 na 200 i 4 jednoczesne kolory). Kiedyś na takiej karcie się pracowało i grało.

Potem nadeszły karty 3D, różnego rodzaju akceleratory i tak dalej. Ludzie za tym gonili. W tej chwili każdy normalny komputer ma kartę graficzną potrafiącą wyświetlać obraz wysokiej rozdzielczości, z mnóstwem kolorów i jeszcze do tego 3D. Karty różnią się jakością obrazu (w sensie kolorów, ostrości itp.) oraz wieloma parametrami, ale praktycznie każda karta potrafi wyświetlać standardowe okienka, odtwarzać filmy DVD, czy DIVX), a nawet uruchamiać większość gier. Lepsze, dużo droższe karty graficzne są potrzebne praktycznie jedynie zwolennikom zaawansowanych/nowoczesnych gier, ewentualnie grafikom. Przeciętny człowiek, nawet kupujący komputer do celów rozrywkowych, nie ma najczęściej potrzeby inwestowania w droższą niż dostępna w zestawie kartę graficzną. Wiem, wiem, maniacy gier i podkręcania zegarów zaraz powiedzą, że nie mam racji (prawda Włodek?). Pewnie, że nie zawsze jest tak, jak napisałem powyżej. Sam mając sporą praktykę w doradzaniu znajomym, czy rodzinie, w zakupach komputerowych wielokrotnie polecałem kupić lepszą kartę graficzną niż standardowa. Zawsze też polecałem zainwestowanie w peryferia: lepszy monitor, lepszy dźwięk, lepsza myszka czy klawiatura. A w tej chwili? Inwestowanie w kartę graficzną teoretycznie nie ma sensu (mówimy cały czas o użytkowniku, który przeważnie nie gra w gry komputerowe).

Tak przynajmniej można by sądzić z pozoru i jeszcze z rok temu sam bym tak doradzał. Ale pojawiły się dwie rzeczy zmieniające ten pogląd:

  1. Jedna to Windows Vista. Tu zaleca się lepszą kartę graficzną i rzeczywiście warto. Windows Vista Home Premium bez możliwości włączenia efektu Aero Glass wygląda biednie i nieciekawie. Fajniej już wygląda zwykłe Windows XP. Dopiero lepsza karta graficzna i wykorzystanie efektu przeźroczystości daje efekt.
  2. Drugą i - zaryzykuję stwierdzenie: nawet ważniejszą - sprawą jest Google Earth. Ta niepozorna aplikacja (teraz dostępna po polsku) jest rzeczą przełomową. Dla mnie jest to jedno z ciekawszych zastosowań komputera i Internetu. Możliwość zobaczenia każdej najmniejszej nawet mieścinki na świecie, i to jeszcze w trzech wymiarach – to jest dopiero coś. Twórcy tej aplikacji wpadli na genialny w swej prostocie pomysł. Mając satelitarne zdjęcia z naniesioną informacją o wysokości nad poziomem morza danego punktu, nałożyli obraz na trójwymiarową siatkę terenu. W Google Earth widzimy więc nie tylko dość aktualne zdjęcie satelitarne interesującej nas wyspy, ale możemy ją oglądać w 3D ze wszystkich stron. Możemy zbadać, czy wieczorem z plaży będzie trzeba do naszego pensjonatu zdrowo iść pod górę, czy nie? Możemy zobaczyć, czy między wybranym przez nas hotelem, a centrum szkoleniowym przebiega ruchliwa 8-pasmowa autostrada na estakadzie i w zasadzie nie mamy szans jej przejść pieszo w czasie krótszym niż dzień, choć jest to tylko 0.5 mili i wydawało nam się, że to taki korzystnie położony hotel (czytaj: niedrogi)? Możemy prześledzić bieg autostrady, którą będziemy jechać przez Alpy i zobaczyć, gdzie będą najfajniejsze widoki, znaleźć odpowiednio atrakcyjnie położony parking i potem tam się właśnie zatrzymać na postój (i zrobić na rodzinie wrażenie bywalca). Możemy sprawdzić, czy droga do zapomnianego zakątka Krety (foto poniżej) dalej jest taka dzika, jak 10 lat temu, czy może zbudowali już tam betonowy hotel dla zblazowanych Niemców (nie zbudowali, choć droga jest już lepsza, fundowana przez UE)? Możemy pokazać córce dokładnie którędy Tomek Wilmowski i jego wyprawa przemykali się przez przełęcz koło Nanga Parbrat i dlaczego nie mogli iść inną drogą (innej drogi nie ma, bo góry są tam zarąbiście wysokie). Możemy przed wyjazdem na rejs jachtem po Morzu Śródziemnym prześledzić wszystkie zatoczki i zobaczyć, w której warto rzucić kotwicę (czytaj: z której da się w sensownym czasie wdrapać się do najbliższej wioski po pięciolitrową butlę wina). Możemy zobaczyć, czy na środku zapomnianej wioski afrykańskiej tuż nad jeziorem Wiktorii jest studnia (niestety nie ma)?



Wielokrotnie już Google Earth pomagało mi w życiu i pewnie wielokrotnie mi jeszcze pomoże. Program ten się rozbudowuje, danych geograficznych przybywa, przybywa też budynków 3D, które użytkownicy mogą samemu tworzyć. Płynna wizualizacja tego wszystkiego wymaga jednak dużo lepszej karty graficznej. I dla tej jednej aplikacji naprawdę warto zainwestować w kartę graficzną 3D jak dla prawdziwego gracza!

Ciekawe, czy i kiedy pojawi się wersja Google Earth na super graficzne konsole, takie jak XBOX 360 oraz na Playstation 3. To by był czad – i jeszcze na ekranie z full HD. Odjazd.

Atrapa na tablicę rejestracyjną

Jadąc ostatnio przez Polskę stwierdziłem po raz kolejny, że jeździ się potwornie. Korki, roboty drogowe, wąskie, kręte drogi (nawet te E), ciężarówki i inne zawalidrogi (np. stare maluchy). Ponieważ ostatnio przejechałem kilka tysięcy kilometrów przez południowy zachód USA, to potrafię tym bardziej docenić szerokie, proste drogi, niewielki ruch i auta jadące równo 65 mil na godzinę. Bez względu na wielkość motorhome. Silniki tam i tak mają potężny zapas mocy. A paliwo jest zdecydowanie tańsze.


Tak więc nie dziwię się, że kierowcy u nas cisną. Bo jak jedziesz kilkanaście minut za jakimś trupem krętą i wąską drogą (choć jest to droga międzynarodowa) i potem jeszcze trafiasz na roboty drogowe i ruch wahadłowy, to jak w końcu pojawia się kawałek prostej i brak ruchu z przeciwka momentalnie (u mnie nawet bardziej niż momentalnie) masz na liczniku 160 km/h albo i więcej. Ja w każdym razie też tak jeżdżę. Nie mogę zdzierżyć tej monotonii i muszę czasem przycisnąć. Wiem, wiem łamię przepisy...

A propos łamania przepisów: Kiedyś już obmyśliłem taki projekt, a dziś mi się przypomniało. Otóż mając CB radio jest człowiek mniej więcej zabezpieczony przeciw niebieskim ufoludkom, ale na stojące przy drodze fotoradary siły nie ma. Są oczywiście GPS-owe dodatkowe mapy pobierane do AutoMapy, czy iGO, ale ich jakość pozostawia bardzo wiele do życzenia. Poza tym przy częstości zaznaczonych tam potencjalnych fotoradarów człowiek nic tylko musi zwalniać. Nie o to chodzi.

Trzeba więc od drugiej strony. Jak więc zrobić, aby zdjęcie z fotoradaru było nieważne? Niby proste. Wystarczy nie mieć tablicy rejestracyjnej z przodu. No, ale jak cię złapie patrol? Słabo. Najlepiej mieć tablicę jak James Bond. Taką chowaną lub zmienną. Najlepiej gdyby chowała się ona sama pod wpływem prędkości… No więc, jadąc sobie kilka lat temu przez nasz piękny kraj i nudząc się jak mops za kółkiem wykombinowałem sobie w głowie nakładkę na tablicę składającą się z małych żaluzji z dźwignią-żaglem poruszanym przez wiatr. Po prostu, gdy samochód jedzie odpowiednio szybko, pęd powietrza powoduje zamknięcie żaluzji i zasłonięcie tablic. Odpowiednio dobrana sprężyna powodowałaby powrót żaluzji do stanu "otwartego", gdy pęd powietrza z przodu auta nie jest zbyt silny. W takim położeniu tablicę rejestracyjną normalnie byłoby widać i nikt by się nie przyczepił. Gdybym to zaczął produkować, zrobiłbym fortunę. He he…

Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że pomysł jest bardzo amatorski, bo nakładkę z żaluzjami byłoby jednak widać w czasie ewentualnej kontroli. Gdyby jednak – myślałem sobie dalej – wykombinować taką bezbarwną farbę, którą możnaby pokryć tablicę rejestracyjną, a która zmieniałaby kolor na przykładowo czarny pod wpływem pędu powietrza. To by był hit lepszy od wszystkich sprayów. Od tego czasu szukałem substancji, która mogłaby taki efekt powodować. Nie znalazłem, ale znalazłem coś innego. Polimer PProDot-Me2, który zmienia barwę pod wpływem napięcia elektrycznego. W każdym razie sprawę załatwiłaby bezbarwna warstwa tego polimeru nałożona na tablicę rejestracyjną i zasilana z czujnika podłączonego do prędkościomierza i nastawionego na próg np. 70 km/h. Proste i skuteczne. Prędkość się zwiększa, lekki impuls i tablica robi się cała czarna. Auto zwalnia, tryk i tablicę dalej widać. Oczywiście jest to niezgodne z przepisami, więc proszę z pomysłu nie korzystać. Napisałem to tylko dla ćwiczenia umysłowego. I tak w USA mają już na bazie PPro-Dot-Me2 zrobić elektryczne okulary przeciwsłoneczne, więc ten pomysł tablicami rejestracyjnymi i tak ktoś za jakiś czas wymyśli.

A propos dalej tego typu rzeczy, choć oczywiście są to dalekie skojarzenia, to ostatnio czytałem o kierowcy, który zbuntował się przeciw (skądinąd sensownemu) przepisowi nakazującemu jazdę na światłach cały rok. Pomysłowy gość sfotografował zapalone światła swojego auta, wydrukował je porządnie w wielkości 1:1 i przykleił na zgaszone światła. Efekt podobno rewelacyjny. Wygląda to mniej więcej tak samo, a nie zużywa żarówek i prądu. Nie mówię, że to to samo, co moje antyfotoradarowe nakładki, ale koncept jest z tej samej beczki - przyznacie. Odsyłam do poczytania w celach rozrywkowych.